Na początku słychać dźwięk delikatnych uderzeń w bongosy, dwa połączone na stałe bębenki. Po chwili dołączają do niego marakasy i güiro, instrument perkusyjny zbudowany z tykwy. Wieczór dopiero się zaczyna, ale już teraz w Cuba Ocho trudno o wolny stolik. To jeden z najpopularniejszych klubów w Małej Hawanie, przy najważniejszej z jej ulic, zwanej Calle Ocho. Turyści i stali bywalcy przychodzą tu na koncerty, wypić mojito lub cuba libre, popatrzeć na obrazy kubańskich artystów, wiszące na ścianach, przy suficie, namalowane na blatach stołów. – Sztuka jest tu dosłownie wszędzie! Jest po to, aby się nią cieszyć! – mówi Roberto Ramos, właściciel Cuba Ocho.
Łodziami i na tratwach
W 1992 roku jako 17-latek Roberto Ramos wypłynął z Hawany w stronę wybrzeży Key West. Od wymarzonego życia w USA dzieliło go zaledwie 90 mil. Był jednym z setek tysięcy Kubańczyków (dokładnych liczb nikt nie zna), którzy na przestrzeni lat starali się drogą morską dotrzeć do Stanów Zjednoczonych. Roberto Ramos płynął łodzią rybacką ze swoją pierwszą, małą kolekcją sztuki ukrytą pod pokładem. Inni płynęli na tratwach skleconych z desek, styropianu i dętek od traktorów, czasem nawet deskach surfingowych. Wielu z nich zamieszkało właśnie w Małej Hawanie, dzielnicy stworzonej z tęsknoty za tą prawdziwą, z tęsknoty za domem, smakiem słodkich mango i smażonego manioku z sosem mojo verde z czosnkiem, ziołami i oliwą.
Wybierz się do miejsca, gdzie serca biją w rytmie Son Cubano
Nie chciałem żyć w niewoli
Miami jest jednym z najbardziej latynoskich miast Stanów Zjednoczonych. Latynosi stanowią około 70% wszystkich mieszkańców, a w sklepie czy w taksówce łatwiej dogadać się po hiszpańsku niż po angielsku. Wśród Meksykanów, Dominikanów czy Gwatemalczyków to właśnie Kubańczycy stanowią tu najliczniejszą grupę. Nie wszyscy tak jak Roberto Ramos płynęli przez morze, niektórzy przylecieli na zaproszenie rodziny, wielu przekroczyło granicę Stanów z Meksykiem. Legalnie lub w ukryciu, w zależności od polityki migracyjnej i decyzji kolejnych prezydentów USA. Wyjeżdżali od czasów Rewolucji, kiedy to w 1959 roku władzę na wyspie przejął Fidel Castro.
Na początku migrowali przeciwnicy polityczni Rewolucji, z czasem dołączyli do nich ci, którzy po prostu chcieli zacząć żyć lepiej, czegoś się dorobić, nie stać godzinami w sklepowych kolejkach, nie martwić się o każde wydane peso. Dlaczego na opuszczenie Kuby zdecydował się Roberto Ramos? – Ja nie chciałem żyć w niewoli. I dopóki Kuba nie będzie wolna, nie wrócę – deklaruje. W Miami ma misję do spełniania. Przywraca pamięć o kubańskich artystach, wymazanych przez reżim. Cuba Ocho to miejsce z klimatem, z meblami kupionymi z dawnego baru Franca Sinatry. Ramos kupuje też, wiesza w swojej klubogalerii, sprzedaje obrazy tych Kubańczyków, którym nie było po drodze z Fidelem Castro. Bo na Kubie, również tej dzisiejszej, jest miejsce tylko dla malarzy, pisarzy, muzyków, którzy nie krytykują władzy.
Domino pełne emocji
Nie ma co czekać do nocy z wizytą w Małej Hawanie. Roztańczona wieczorami Calle Ocho żyje też za dnia. W Parku Maxima Gomeza starsi, odświętnie ubrani Kubańczycy zbierają się, by grać w domino. To ich gra narodowa i choć trudno w to uwierzyć, potrafi wzbudzić prawdziwe emocje zarówno w graczach jak i w obserwatorach. Gra się w cztery osoby, para przeciwko parze, podwójne stuknięcie palcami w stół oznacza, że nie ma się już płytki domino do dodania. W paru Gomeza wszyscy w koszulach, wyprasowanych sukienkach. jakby szli na przyjęcie urodzinowe. Niektórzy z cygarem w ustach, kolejnym atrybutem Kubańczyków. Kawa i cygara! To symbole wyspy, których nie może zabraknąć także i w Małej Hawanie. Kawę pija się w czarną, mocną i słodką. Najlepiej po każdym posiłku, który w tej części Miami będzie przygotowany oczywiście po kubańsku.
Pod okienkiem Versailles
Na przystawkę zamawiam fufú, czyli purée z pastewnych bananów, a na danie główne jedno z najbardziej tradycyjnych dań kubańskich – ropa vieja. W dosłownym tłumaczeniu nazwa potrawy oznacza stare ubranie, a jest to długo gotowana, szarpana wołowina w sosie winno-pomidorowym. Obowiązkowo z ryżem i czarną fasolą, może także ze smażonym maniokiem lub podobną do ziemniaków malangą. W Versailles, słynnej restauracji w Małej Hawanie, podaje się tradycyjne kubańskie jedzenie. Nie można jednak powiedzieć, że je się tu tak jak na wyspie. W kubańskich domach od lat nie jada się wołowiny, brakuje także ryb. Pogłębiający się z miesiąca na miesiąc kryzys na wyspie widoczny jest także na talerzach. Miami jest wspomnieniem, jak to kiedyś jadano na wyspie.
Oprócz wyśmienitego jedzenia Versailles słynie także z “okienka”. Kubańczycy kupują w nim kawę na wynos i toczą pod nim polityczne dysputy. Komentują to, co się dzieje na wyspie, nowe pomysły i ograniczenia kubańskiego rządu, represje i aresztowania. Czasem schodzą w rozmowach na tematy z życia politycznego w Miami, ale emocje wzbudza w nich przede wszystkim to co się dzieje w kraju, który opuścili.
Miasto na całe życie
Drugim, bardziej formalnym centrum życia politycznego kubańskiej emigracji jest Muzeum Inwazji w Zatoce Świń, zwane najczęściej Domem Brygady 2506. Oprowadza mnie po nim jeden z weteranów Aurelio Pérez-Lugones. W kwietniu 1961 roku grupa kubańskich emigrantów, przy wsparciu CIA i rządu amerykańskiego, dokonała inwazji na własny kraj. Ich celem było rozpoczęcie antycastrowskiego powstania na wyspie i obalenie Rewolucji. Inwazja zakończyła się jednak fiaskiem, a większość z członków Brygady 2506 trafiła do niewoli. Po ponad półtora roku rząd Kuby zgodził się na przekazanie więźniów do USA w zamian za żywność i leki o wartości 53 mln dolarów.
– Znalazłem się w ostatnim samolocie, który opuścił Kubę. W Miami powitał nas prezydent Kennedy – wspomina Pérez-Lugones. – Po klęsce w Zatoce Świń nikt już nie widział alternatywy dla Rewolucji, w oczach Ameryki Łacińskiej Castro był Dawidem, który pokonał Goliata – podsumowuje. Od tego czasu wiedział, że to Miami będzie jego domem, nie tylko na chwilę, ale być może na całe życie. W muzeum oglądam pamiątki i fotografie archiwalne, tutaj weterani organizują spotkania i konferencje. W Parku Pamięci w Małej Hawanie zawsze płonie ogień, a na tablicy pamiątkowej widnieje napis „Ku czci naszych weteranów”.
Odkrywaj Miami po swojemu!
Angela szuka swojego miejsca w Miami
– To nie jest tak, że całe Miami żyje polityką. Niektórzy w ogóle się nią nie interesują. Przyjeżdżają tu, by po prostu lepiej żyć, móc mieć marzenia – tłumaczy mi Angela, która w Stanach mieszka zaledwie od roku. Na Kubie pracowała w turystyce, czyli nie zarabiała najgorzej. Kubańczycy na państwowych posadach (czyli większość społeczeństwa) zarabiają w przeliczeniu około 30 $ miesięcznie. Dzięki pracy w turystyce mają szansę zarobić więcej. Jednak po kryzysie pandemicznym turystyki na wyspie nie udało się w pełni odbudować.
Angela frustrowała się coraz bardziej, w końcu postanowiła wyjechać. Udało jej się dostać do Stanów przez Meksyk, szczegółów woli nie zdradzać. Dziś jeździ na taksówce, kursuje po całym mieście. Przecina Małą Hawanę, by dalej dostać się na wybrzeże, na piaszczyste, szerokie plaże South Beach i Miami Beach. Kursuje do bogatej dzielnicy Coral Gables, powstałej w latach 20. XX wieku i do pełnej drapaczy chmur dzielnicy Brickell. Bywa też w Małym Haiti i w Małym Santo Domingo, zamieszkałym przez przybyszów z Dominikany. Widzi Miami zlepione z różnych kultur, dźwięków i tradycji, różnych marzeń i wspomnień.