tomek michniewicz i słonie

Podróże to lekarstwo na ksenofobię, na rasizm, na wiele innych przepaści – zarówno ekonomicznych, jak i mentalnych. Niepodróżowanie niekoniecznie przyniesie więcej korzyści niż kosztów, ponieważ koszt środowiskowy nie jest jedynym, który powinniśmy brać pod uwagę.

Do tej pory kojarzyliśmy Cię głównie jako autora reportaży, a teraz zaskakujesz nas powieścią. Co skłoniło Cię do takiej zmiany?

Pewnie jest kilka powodów. Życie zawodowe w podróży jest strasznie wyczerpujące. Chciałem też spróbować czegoś innego. Reportaż jest w pewnym sensie odtwarzaniem świata. Nie możesz napisać niczego, co nie miało miejsca. Powieść z kolei daje wolność – zwłaszcza oniryczna powieść, jaką jest Przedświt, napisana w stylu symbolicznym, w którym można zrobić absolutnie wszystko, co się chce. 

A dzielisz przekonania swojego bohatera, że „jak człowiek z pasji zrobi pracę, to może i trochę zarobi, ale pasję straci”?

I tak, i nie. Żyjemy w czasach pełnych instacoachingowych frazesów: „Kochaj swoją pracę, a nie przepracujesz ani jednego dnia w swoim życiu”. To jest bzdura. Każdy człowiek potrzebuje przestrzeni, w której nie ma przymusu, w której nie zarabia, w której jest dużo wolności. Jeśli z pasji robisz pracę, to prędzej czy później część radości z niej ucieknie. Choć na początku może wydawać się inaczej.

Bohatera Przedświtu poznajemy w momencie wielkiego rozczarowania, również podróżami.

Mój bohater, postać fikcyjna, znajduje się w bardzo trudnym momencie życiowym. Jest w kryzysie tożsamości i to nie jest wymyślona postawa. Faktycznie w kryzysach bywa tak, że kurczowo trzymasz się tej tożsamości, którą latami budowałeś na czymś konkretnym. A on wiele czasu spędzał poza domem. Teraz staje w obliczu rozliczenia się z zyskami i stratami wcześniejszych wyborów. To coś, co nieuchronnie czeka każdego, kto chce być zawodowym podróżnikiem.

A jak to jest być zawodowym podróżnikiem?

Na początku to jest po prostu niesamowite. To jak zajrzenie przez drzwi szafy prowadzącej do Narnii. Nagle okazuje się, że masz przed sobą zupełnie inną krainę, o której istnieniu wcześniej nie miałaś pojęcia. Słyszałaś o niej, ale dopiero teraz faktycznie możesz jej doświadczać. Zachwyt, zachłyśnięcie się różnorodnością. W tym czasie najczęściej dostrzega się same pozytywy albo znacznie więcej pozytywów niż negatywów. Dzieje się tak dlatego, że nie zauważa się kosztów. Ale te koszty funkcjonują jak faktury z odroczonym terminem płatności. Ty już je zbierasz, choć jeszcze ich nie widzisz.

Co jest na tych fakturach?

Korzyści z podróżowania, zwłaszcza zawodowego, są bardzo namacalne. Możesz wokół tego zbudować całą karierę, mierzyć w tym swoją satysfakcję. Są nagrody, bestsellery, wywiady, zasięgi. To wszystko jest wymierne i konkretne. Natomiast koszty są nie tylko odłożone w czasie, ale też niematerialne – przede wszystkim są to relacje z innymi ludźmi. Jeśli nas nie ma, ta nieobecność powoduje spustoszenie w relacjach z najbliższymi. W ciągu dosłownie dwóch lat naprawdę intensywnych podróży tracisz głębokość relacji ze swoją najbliższą rodziną – wasze światy stają się zupełnie różne. Ty wracasz z Bangladeszu, Ghany czy Zimbabwe i opowiadasz o tym, co tam było, oni opowiadają ci, co wydarzyło się tutaj. Ale taki „update” informacyjny to nie są głębokie relacje – to poziom relacji ze znajomymi. 

Jest jakaś droga pośrodku? Czy można poznawać świat i kultury, jednocześnie dbając o swój dobrostan? Na co warto zwrócić uwagę? 

Pierwszą czerwoną flagą jest moment, gdy wystawiasz fakturę za usługi związane z podróżami. Dopóki podróżujesz dla siebie, bez żadnego „muszę”, traktując to jako oderwanie od codzienności, koszty praktycznie nie istnieją. Nie ma ryzyka. Wszystko zmienia przymus zarabiania. Warto się zastanowić, czy chcesz, by przestrzeń rozwoju i wolności stała się miejscem presji i obowiązku. Druga czerwona flaga jest bardziej subtelna, ale warto ją dostrzec. Czy podróżuję, bo chcę, czy dlatego, że jest to ucieczka od kogoś albo do czegoś? Mówię to kategorycznie, ale opieram się na własnym doświadczeniu. Mój tata kiedyś powiedział mi takie mądre zdanie: „Wszystko, czego szukasz i od czego uciekasz w te podróże, i tak zabierasz ze sobą”.

Ale jednak podróże potrafią doprowadzić do przemiany wewnętrznej, możemy wrócić odmienieni i na nowo poukładać sobie pewne rzeczy w życiu.

To jest ta lekcja, że nie ma czegoś takiego jak „normalność”. Normalność to tylko ta wersja rzeczywistości, do której się przyzwyczaiłaś. A tych wersji są miliony. Jedziesz, oglądasz, doświadczasz ich i potem możesz aplikować różne aspekty tych rzeczywistości do swojego codziennego życia. Podróże rzeczywiście mają nieprawdopodobną zdolność transformatywną. Wracasz kimś innym, ale wracasz do tego samego miejsca: do tej samej pracy, tych samych ludzi i trybu życia. A żeby zmienić to wszystko, to już wymaga pracy, konsekwencji, innych nawyków. To właśnie miał na myśli mój ojciec.

Jak odnaleźć ścieżkę podróżniczą, która może mieć taki transformatywny potencjał?

Jeśli już szukasz, jesteś na dobrej drodze. Turystykę można sobie wyobrazić jako piramidę. I każdy, kto podróżuje, jest częścią tego przemysłu, nawet gdy podróżuje indywidualnie. Na samym dole są miliony ludzi, którzy podróżują masowo – dla relaksu. Ich potrzeby są proste – odpocząć, mieć trzy posiłki dziennie i drinka na plaży. I to jest okej, bo relaks jest ważną potrzebą. Wyżej w piramidzie (choć to nie jest żaden „awans”) mamy indywidualne podróżowanie. Tutaj to ty decydujesz, gdzie, kiedy i z kim jedziesz, i co tam robisz. To etap backpackingu. Tutaj pojawia się pewien „problem psychosomatyczny” – zaczyna ci przeszkadzać obecność innych turystów. Naturalnie zaczynasz szukać miejsc mniej obleganych. Ale szybko dochodzi do ciebie prawda: nawet tam, gdzie wydaje ci się, że trafiłeś w „nieodkryte” miejsce, znajdziesz tłumy takich jak ty. Każdy szuka swojej oazy, a turyści są dziś wszędzie. Nie ma sensu się na to obrażać.

Jest w ogóle sens szukać takich miejsc?

Jedyną opcją, by odkrywać naprawdę wyjątkowe miejsca, są rozmowy z ludźmi na miejscu. Przylatujesz, pytasz: „Gdzie są takie mniej znane świątynie?”. Z rozmów na miejscu dowiadujesz się, gdzie warto pojechać. To bywa również ryzykowne, bo mniej znane miejsca często są mniej interesujące. Jeśli szukasz spektakularnych zabytków, trzymaj się „top 10”. Ale jeśli szukasz doświadczeń, zapomnij o zabytkach. Wchodź w relacje z ludźmi. Kolejny poziom podróżowania jest właśnie taki — to jest różnica między zwiedzaniem a budowaniem relacji.

Które z tych relacji miały na Ciebie istotny wpływ?

Było kilka takich spotkań. Piętnaście lat temu, kiedy po raz pierwszy przyjechałem do rezerwatu Imire na wschodzie Zimbabwe poznałem Anywaya (to jest prawdziwe imię!). Początkowo miał być po prostu moim przewodnikiem. Teraz Anyway jednym z moich najlepszych przyjaciół. Znam jego rodzinę, finansuję edukację jednej z jego córek. Pomagamy sobie wzajemnie. On jest moim mentorem w najlepszym znaczeniu tego słowa – uczy mnie wszystkiego, co wie i potrafi. Uwrażliwia mnie, pokazuje różne rzeczy, dzięki którym rozwijam się przez cały czas.

Najważniejsze, co zrozumiałem, to że taka relacja opiera się na dwóch kwestiach: szacunku i ciekawości wobec drugiej osoby. Dzięki temu można wejść na kompletnie inny poziom doświadczenia i rozumienia innej kultury. Przy Anywayu zrozumiałem, ile wiedzy można przeoczyć, jeśli spotkasz kogoś tylko na dwie godziny w buszu. Opowie ci wtedy parę anegdot o żyrafach i słoniach, ty podziękujesz i pójdziecie dalej. Ale jeśli spędzisz z tym człowiekiem miesiące, okazuje się, że to skarbnica wiedzy, która zmienia twoje spojrzenie na wszystko. Tylko do tego potrzeba czasu.

Jestem ciekawa, jakie inne momenty w twoim życiu sprawiły, że spojrzałeś na świat inaczej.

Siedziałem wtedy w dżungli w Kamerunie, w dorzeczu rzeki Dja. Mieszkałem z Pigmejami Baka w szałasach z liści mongulu w środku lasu deszczowego. To ostatnia grupa etniczna w Afryce Centralnej, która prowadzi nomadyczny tryb życia. Są to ludzie lasu, którzy żyją w dżungli. Widzą, czym jest cywilizacja, ale nie biorą w niej udziału.

Podczas tej wyprawy i pobytu u nich zacząłem w zupełnie inny sposób rozumieć terminy, które wcześniej wydawały mi się jednoznaczne, na przykład „głód”. Co to właściwie jest głód? Zawsze wydawało mi się, że rozumiem to pojęcie. Jednak po tamtym doświadczeniu zrozumiałem, że to, co my nazywamy głodem, to jedynie przyjemne uczucie burczenia w brzuchu, które sygnalizuje: pora na kolację. A głód w tamtym wydaniu to stan, w którym organizm kalkuluje kalorie niezbędne, by wspiąć się na drzewo po owoc. Jeśli organizm (poza naszą świadomością) wyliczy, że to się nie opłaca, nie pozwoli ci tego zrobić — po prostu nie będziesz mieć siły, by wstać. To uczucie bólu brzucha, osłabienia i całkowitego braku energii jest zupełnie inne niż to, co znamy.

Na takie doświadczenia patrzysz jak podróżnik, czy raczej już z perspektywy reportera, który analizuje i planuje opowieść?

Podróżuję i piszę tak długo, że moje reporterskie i podróżnicze oko w zasadzie stały się jednym. Widzę świat w określony sposób, od razu dostrzegając potencjały w zdarzeniach i sytuacjach. To, co wydaje mi się odróżniać moje spojrzenie od typowo turystycznego, to różnica między pytaniami „co” i „jak.”

Turysta najczęściej zastanawia się: „Co tu jest ciekawego?” albo „Co to jest? Przecież to coś innego niż u mnie w domu”. Reporter raczej pyta o ciągi przyczynowo-skutkowe: „Jak to się dzieje? Jakiemu celowi to służy?” Już nie interesuje go egzotyzacja, czyli różnice między tamtym światem a jego własnym, tylko dlaczego te różnice istnieją. Takie podejście wymaga czasu. Na pytania o „co” znajdziesz odpowiedzi w przewodniku albo wyszukiwarce. Ale jeśli chcesz zrozumieć „jak” lub „dlaczego, coś się dzieje”, musisz z kimś porozmawiać i spędzić z nim czas.

Zawsze zadawałeś pytanie „dlaczego”?

To się wykształciło z czasem. Moja pierwsza książka Samsara. Na drogach, których nie ma  była napisana z perspektywy „co.” A w pewnym momencie samo „co” przestaje być satysfakcjonujące. Jedziesz przez Indie, widzisz gigantyczne kablowisko na słupach wysokiego napięcia i mówisz: „Wow, niesamowite!” Za drugim razem omijasz, bo już masz zdjęcie. Za trzecim myślisz: „Jak to działa? Jaki to ma sens?”. I odkrywasz, że w tym chaosie jest jakiś system. Bo prąd jest i jakoś to funkcjonuje. Podobnie z ruchem ulicznym w Wietnamie. Najpierw ci się wydaje, że wejście na ulicę to samobójstwo. A potem dostrzegasz zasady w tym pozornym chaosie. Przechodzisz z „co” do „jak” – bo samo zauważanie przestaje wystarczać. To naturalny etap, kiedy chcesz widzieć świat głębiej.

Jestem przekonana, że to pomaga podróżować bardziej świadomie, a jak podróżować bardziej odpowiedzialnie?

Katastrofa klimatyczna jest faktem, który musimy zaakceptować. W skali jednostki możemy robić niewiele – leczyć sumienie, starać się, być częścią ruchów, ale w makroskali nasze działania nie mają znaczenia. Dlatego potrzebujemy rewolucji w skali technologicznej, energetycznej, przemysłowej, a w mikroskali – ewolucji, bo rewolucje na poziomie jednostki rzadko się sprawdzają.

Transport lotniczy rośnie i będzie rósł na znaczeniu – nie ma co do tego wątpliwości. Rozumiem etyczne podejście: „podróżujmy lokalnie, nie latajmy na dalekie dystanse”. Ale w skali makro to nie ma wielkiego znaczenia. Cała branża lotnicza, a mówimy tu o całym transporcie lotniczym, odpowiada zaledwie za około 2% emisji CO₂ i gazów cieplarnianych do atmosfery. To nie jest tak, że jeśli nie polecisz na wakacje, to uratujesz świat.

Nie jestem zwolennikiem rewolucji typu: „od tej pory nie latamy” choćby dlatego, że te podróże wnoszą coś niezwykle wartościowego. Są najlepszą formą ambasadorstwa kulturowego, jaką zna świat. Podróże to lekarstwo na ksenofobię, na rasizm, na wiele innych przepaści – zarówno ekonomicznych, jak i mentalnych. Niepodróżowanie niekoniecznie przyniesie więcej korzyści niż kosztów, ponieważ koszt środowiskowy nie jest jedynym, który powinniśmy brać pod uwagę.

W kontekście podróży i szerzej ekologii pojawia się wiele skrajnych opinii, jak należy i nie należy tego robić. 

Takie prokuratorskie zacięcie najczęściej cechuje ludzi, którzy już się nalatali – bywali tu i tam – a teraz mówią innym: „Ja wam powiem, że już wy nie musicie”. No sorry, ale to trzeba było nie latać za swoich czasów. To nie jest fair i to na pewno nie jest rozwiązanie. Ja nie daję się wciągnąć w tę bitwę ideologiczną, gdzie rzekomo „nie wolno”. Nie ma czegoś takiego jak „nie wolno”. Są wartości, które musimy ważyć. Jeśli w jednym przypadku wygrywają jedne wartości, to idziemy w tę stronę. Jeśli inne, to w inną. I koniec.


Tomek Michniewicz – podróżnik, dziennikarz, reportażysta i organizator wypraw. Autor pięciu bestsellerowych, nagradzanych reportaży książkowych, programu „Inny świat” w telewizji TTV i audycji w Trójce, Jedynce, Radiu Zet oraz współzałożyciel Radia 357. Laureat m.in. nagrody National Geographic „Traveler”, czterech statuetek na festiwalu sztuki mediów i podróży Mediatravel oraz nagrody Osobowość Roku. Członek jury Kolosów, najważniejszej nagrody podróżniczo-eksploratorskiej w Polsce oraz Wielkiego Konkursu Fotograficznego National Geographic. Autor szkoleń z kontroli stresu i wystąpień publicznych oraz jeden z najwyżej cenionych mówców w Polsce.


Przeczytaj również:

Hanna Sieja-Skrzypulec

Literaturoznawczyni, copywriterka i instruktorka pisania. Autorka „Twórczego pisania na gruncie polskim”, scenariuszy filmowych oraz artykułów poświęconych kreatywności. Kocha mikropodróże, szwendanie się po miastach oraz wędrówki przez pola i lasy. Lepiej nie pytać jej o drogę.

Instagram

Szukasz konkretnego miejsca?