Paulino, skąd w Tobie pasja do poznawania kultur?
Opowiem Ci historię. Kiedy miałam osiemnaście lat, mój starszy o dziesięć lat narzeczony wybierał się na wyprawę eksploracyjną na niezdobyty wcześniej szczyt w Himalajach, w Nepalu. Często wydaje nam się, że Ziemia jest już całkowicie „opanowana” przez człowieka. Tymczasem wciąż istnieje wiele szczytów, które nie zostały zdobyte.
Zapowiada się ciekawie.
I mój narzeczony zapytał mnie, czy pojadę z nim — z jego entuzjazmem, w którym nie było miejsca na realne przeszkody. Byłam zakochana, zafascynowana podróżami i choć miałam maturę przed sobą — zdecydowałam, że pojadę.
Tak po prostu?
Umówiliśmy się, że ja dołączę do niego, kiedy będzie kończył pobyt w górach. Mieliśmy spotkać się gdzieś po drodze, na wysokości 3400 m n.p.m., w himalajskiej wiosce Namche Bazaar. Miałam tam dotrzeć sama. Jak teraz się nad tym zastanawiam, to myślę, że moi rodzice musieli być odważni i mieć do mnie duże zaufanie. Mój tata wyposażył mnie w mapy, a ja sama podróżowałam najpierw do Delhi, potem do Katmandu. Stamtąd wsiadłam do małego samolotu, który zabrał mnie do Lukli.
Poczekaj, wróćmy do początku.
To dlatego, że wychowałam się w dość nietypowym domu. Mój tata dużo podróżował, zwłaszcza do Azji — Pakistanu, Nepalu. Teraz częściej do Azji Centralnej. Niedawno wrócił z trekkingu przez Tadżykistan i Kirgistan, gdzie przeszedł samotnie 160 kilometrów. Tata miał na mnie duży wpływ. Od najmłodszych lat zabierał mnie w Tatry. Moje dzieciństwo to częste wspólne wypady z tatą w góry. Od szóstego roku życia wspinałam się z liną i całym sprzętem, a w wieku ośmiu lat przeszłam swoją pierwszą drogę wspinaczkową na Zamarłej Turni w Polskich Tatrach. Pamiętam te czasy bardzo dobrze — często podróżowaliśmy autobusem lub autostopem, spaliśmy pod namiotem, gotowaliśmy pod gołym niebem.
To, że rodzice zgodzili się na Twoją samotną wyprawę w Himalaje, było dla nich zupełnie naturalne?
Myślę, że pomysł miesięcznej przerwy od szkoły, zaraz przed maturą był trochę zaskakujący. Tata szybko poparł ten pomysł, mama, jako osoba, która lubi być w domu, miała więcej obaw. Ale pomimo tego, to ona porozmawiała z wychowawczynią i dyrektorką szkoły, przekonując je, że taka wyprawa to dla mnie szansa. Takie wsparcie rodziców wpłynęło na poczucie kontroli nad własnym życiem. Wzmocniło mnie i zainspirowało do wyboru takiej, a nie innej ścieżki zawodowej.
Teraz zajmujesz się komunikacją międzykulturową.
Wspieram branżę IT w marketingu na rynkach Europy i Bliskiego Wschodu, gdzie przenikają się różne kultury. Prowadzę również szkolenia, skupiając się na zespołach, które współpracują z Indiami, Bangladeszem czy szerzej z Azją Południową. Bardzo często są to zespoły europejsko-azjatyckie, nieraz pojawiają się w nich także Amerykanie. Pokazuję każdej ze stron, jak efektywnie ze sobą współpracować. Cieszy mnie również praca na uniwersytecie, bo mogę wykorzystać wiedzę naukową w praktyce, a rozmowy z młodymi ludźmi bardzo mnie inspirują.
Jesteś specjalistką od Azji Południowej, ale czy wtedy, gdy jako młoda dziewczyna wyruszałaś do Nepalu, byłaś przygotowana do podróży?
Myślę, że do pewnego stopnia możemy się przygotować. Ja byłam nieźle przygotowana przez mojego tatę. Namche Bazaar to wioska, z której wiele osób rusza na szlak prowadzący pod Everest. Już wtedy było to turystyczne miejsce. Wystarczyło, że znałam angielski. Do tego wiedziałam dokładnie, gdzie i o co powinnam pytać, gdzie kupić bilet na kolejny samolot, w jakiej dzielnicy Katmandu znaleźć hotel. W czasach przed rezerwacjami online po prostu wysiadało się z samolotu, brało taksówkę lub rikszę z lotniska i prosiło o zawiezienie do dzielnicy hotelowej opisanej w przewodniku „Lonely Planet”. Zamiast jednak wybierać hotele z przewodnika, które miały wyższe ceny, szukało się tańszych i mniej znanych hoteli w okolicy.
Jakie były Twoje pierwsze wrażenia?
Pamiętam to intensywne uczucie. Kiedy wysiadłam z samolotu, nagle otoczyły mnie zapachy, obrazy, a wszystko takie nowe i obce. Dziś pewnie jesteśmy na to bardziej przygotowani niż wtedy. Ja to znałam jedynie z opowieści i zdjęć taty.
Nie boisz się podróżować samodzielnie?
Teraz już w zasadzie tego nie praktykuję. Kocham podróżować z moją rodziną. Czasami podróżuję z przyjaciółmi. Ale, nawet kiedy podróżowałam sama, zawsze miałam dużo szczęścia do ludzi, których spotykałam przypadkiem. Dwa dni po moim przyjeździe do Katmandu okazało się, że przyjeżdża tam stary przyjaciel mojego taty z żoną i ich przyjaciółmi. Byli starsi, bardziej doświadczeni, mogłam liczyć na ich wsparcie. Zwłaszcza że, jak to często bywa przy pierwszych wyjazdach do Azji, zatrułam się jedzeniem z ulicy. Na szczęście te kobiety, które spotkałam, były lekarkami z Polski. Miałam wrażenie, że ci ludzie pojawili się w odpowiednim miejscu i czasie z jakiegoś powodu. Ja mam takie doświadczenie, że nawet gdy podróżowałam samodzielnie, nigdy nie byłam zupełnie sama.
Zamiast się martwić, ubezpiecz się przed podróżą
Czym jest dla ciebie świadome podróżowanie?
Łatwo tu o uproszczenia, które mogą być krzywdzące. Osobiście staram się dbać o szacunek do drugiego człowieka i jednocześnie zrozumieć, że każdy może odbierać rzeczywistość inaczej. Kiedyś cieszyłam się, gdy udało mi się wytargować najniższą cenę – w Azji to przecież część kultury, siadamy, pijemy herbatę, nawiązujemy relację. Teraz podchodzę do tego inaczej. Targuję się, ale dbam, by transakcja była uczciwa dla obu stron. Ważne, by sprzedawca również godnie zarobił.
Dowiedziałaś się czegoś więcej o sobie, ucząc się o innych kulturach?
Uświadomiłam sobie, że jestem częścią polskiej kultury, która ma bardzo wyraziste sposoby funkcjonowania, że, jak pisał Anthony de Mello, „nie widzimy rzeczy takimi, jakimi są, widzimy je takimi, jacy jesteśmy”. Upraszczając, świat można podzielić na dwa podejścia i widać to choćby w definicjach biznesu. Zachód skupia się na zadaniach, na „dostarczaniu” – biznes istnieje, by realizować cele, a ludzie pracują po to, by je osiągać. Na Wschodzie natomiast firma to przede wszystkim ludzie i relacje między nimi, dzięki którym firma może się rozwijać. Choć te różnice mogą wydawać się niewielkie, są kluczowe. My budujemy zaufanie wtedy, gdy ktoś udowodni, że jest profesjonalny i dobrze realizuje zadania. W Azji działa to odwrotnie — najpierw trzeba poznać człowieka, spędzić razem czas, żeby móc współpracować.
Czy jest więcej takich fundamentalnych różnic?
Tak, mogę podzielić się bardzo osobistym doświadczeniem z prowadzenia szkoleń. Azja Południowa to ogromny region i zawsze znajdzie się pytanie, na które nie będę umiała odpowiedzieć od razu. Na Zachodzie może się to stać pretekstem do podważenia kompetencji trenera. W Indiach, jeśli nie znam odpowiedzi, ludzie szybko zmieniają temat, żeby nie dopuścić do sytuacji, w której „straciłabym twarz”. To częste określenie — „utrata twarzy”, czyli sytuacja, w której ktoś poczuje się niekomfortowo lub niekompetentnie przez czyjeś zachowanie. Dla nich ważniejsze jest zadbanie o to, by wszyscy czuli się dobrze, niż wskazywanie błędów.
My budujemy zaufanie wtedy, gdy ktoś udowodni, że jest profesjonalny i dobrze realizuje zadania. W Azji działa to odwrotnie — najpierw trzeba poznać człowieka, spędzić razem czas, żeby móc współpracować.
Paulina Kozub-Chwastek
Jak ta wiedza przekłada się na praktyczne wskazówki dla osób podróżujących do Azji?
Podróżując do Azji, warto mieć na uwadze, że tam na pierwszym miejscu są relacje międzyludzkie. To może oszczędzić wiele frustracji. Na przykład ludzie często denerwują się, że słyszą „tak”, które nie oznacza potwierdzenia. Jeśli pytasz kogoś na ulicy, czy tędy dojdziesz do restauracji X, i ktoś odpowiada „tak”, potem może się okazać, że powinieneś iść w zupełnie przeciwnym kierunku. Azjatyckie „tak” to tzw. relacyjne tak. Ono nie oznacza zgody czy potwierdzenia, tylko: „słyszę, że do mnie mówisz”. To bardzo ważna informacja, bo w naszym kręgu kulturowym „tak” znaczy coś zupełnie innego. W Azji to po prostu oznaka szacunku lub próba uniknięcia konfrontacji.
Co zatem zrobić, kiedy słyszymy to „relacyjne tak”? Jak się komunikować w takich sytuacjach?
Jeśli ktoś odpowiada „tak”, to prawdopodobnie oznacza, że nie umie nam pomóc. W Azji warto zadawać pytania w bardziej precyzyjny sposób. Na przykład poprosić: „Czy mógłbyś narysować mi na kartce, jak dojść?” lub „Czy mógłbyś po kolei wyjaśnić, jak tam dotrzeć?”. Często okaże się, że dana osoba nie będzie w stanie pomóc, ale żeby zachować harmonię i nie dopuścić do „utraty twarzy”, lepiej grzecznie podziękować i poszukać kogoś innego. Jeżeli to jest możliwe, warto też dać drugiej osobie czas na przygotowanie.
Podasz przykład?
Kiedy jesteśmy w hotelu i chcemy uzyskać bardziej złożoną informację od menedżera, dobrym podejściem jest uprzedzenie go. Na przykład: „Chciałbym, żebyś pomógł mi zorganizować wycieczkę do miejsca X” lub „Potrzebuję informacji, jak uzyskać wizę do Bangladeszu”. Dajmy tej osobie czas na przygotowanie się i poprośmy, by potem opowiedziała nam, krok po kroku, jak to zrobić. To pozwoli nam ocenić, czy faktycznie zrozumiała naszą prośbę i zachowamy się wobec niej z szacunkiem.
Azjatyckie „tak” to tzw. relacyjne tak. Ono nie oznacza zgody czy potwierdzenia, tylko: „słyszę, że do mnie mówisz”. To bardzo ważna informacja, bo w naszym kręgu kulturowym „tak” znaczy coś zupełnie innego. W Azji to po prostu oznaka szacunku lub próba uniknięcia konfrontacji.
Paulina Kozub-Chwastek
Masz więcej porad dla podróżników?
Zostawiając trochę czasu i miejsca, dajemy sobie możliwość na przeżywanie prawdziwych przygód. To taka myśl, która płynie z moich doświadczeń podróżniczych: planuj mniej i podróżuj wolniej. Elastyczność w planowaniu jest przydatna i otwiera nas na nowe spotkania i przyjaźnie. Kiedyś, gdy dotarłam do świątyń w Khadźuraho, poznałam kobietę, z którą zaczęłam rozmawiać. Byłam wtedy niedługo po śmierci mojego pierwszego męża (tego samego, który po raz pierwszy zabrał mnie do Azji) i okazało się, że nasze historie są bardzo do siebie podobne. Miałam wtedy bardzo dużo zwiedzać, ale zamiast tego — spędziłam większość czasu u niej w domu, a potem zaczęłyśmy pisać do siebie listy. Ten kontakt się nagle urwał. Po latach nieznajomy chłopak z Polski, który był przewodnikiem po Indiach, przekazał mi jej list, dzięki czemu znów się odnalazłyśmy. To była historia jak z filmu.
Czy Twoje podejście do podróżowania zmieniało się na przestrzeni lat?
Tak, zdecydowanie. Miałam okres, kiedy razem z moim obecnym mężem podróżowaliśmy dość intensywnie — na przykład lecieliśmy na jedną noc do Sztokholmu, a będąc gdzieś w Indiach, Wietnamie, Izraelu czy Maroku cały czas coś robiliśmy, zwiedzaliśmy, przemieszczaliśmy się w kolejne miejsca. Nawet kiedy jeździliśmy z dziećmi na wakacje, mieliśmy zasadę maksymalnie trzech nocy w jednym miejscu. Teraz dojrzałam do podejścia, żeby zwolnić. Bardziej niż kiedyś cieszą mnie wycieczki po polskich Beskidach, a nawet spacery po Krakowie. Jestem wdzięczna, że mój obecny mąż mnie tego nauczył.
Jak inspirować dzieci do podróżowania i jednocześnie ich do tego nie zniechęcić?
Sama chciałabym odkryć tę tajemnicę. Pewnie ważne, żeby nie przesadzić i nie skupiać się na tym, że wartość życia mierzy się liczbą pokonanych kilometrów czy odwiedzonych miejsc. Szanujmy ich zdanie, pytajmy, co dla nich jest wartościowe. Pokażmy otwartość na różne pomysły i miejsca, które niekoniecznie są naszym pierwszym wyborem. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Ale dzięki dzieciom odkrywamy też nowe sposoby spędzania czasu, które mogą okazać się również wartościowe dla nas. Chociaż przez większość życia wolny czas spędzałam aktywnie w górach, moje dzieci nauczyły mnie kochać morze.
Co przywiozłaś ze swojej pierwszej dalekiej podróży?
Będąc tam, w Nepalu i siedząc w przydrożnej restauracji, w takiej typowej „dhabie”, patrzyłam na napisy w alfabecie dewanagari i marzyłam, że kiedyś nauczę się je czytać. To marzenie przywiozłam do Polski. Na koniec roku, mimo że nie byłam wzorową uczennicą, dyrektorka wywołała mnie przed całą szkołą i wręczyła mi książkę o Himalajach. Powiedziała, że chce docenić moje zaangażowanie i to, w jaki sposób pielęgnuję swoje pasje. Zdałam maturę, poszłam na filologię indyjską, poznałam hindi i sanskryt. Myślę, że ta podróż ukształtowała moje późniejsze życie.
Czy wiesz, że
Dhaba to tradycyjna, przydrożna restauracja w Indiach, serwująca autentyczne, domowe jedzenie, które odzwierciedla lokalne smaki i gościnność. Popularna głównie w północnych Indiach, przyciąga kierowców, podróżnych i miejscowych prostymi, intensywnie przyprawionymi daniami jak dal, roti, paratha czy lassi. Choć skromne, dhaby zyskały status kultowych miejsc, oferujących esencję indyjskiej kuchni i kultury.
Paulina Kozub-Chwastek – trenerka kompetencji międzykulturowych. Ekspertka w zakresie budowania mostów między kulturami. Sporo podróżuje, szczególnie do krajów z regionu Azji Południowej (Bangladesz, Nepal, Sri Lanka, Indie), a przez ostatnie lata najchętniej z mężem i dziećmi na Bałkany.