Dagmara od lat mieszka w Afryce. Najpierw spędziła dziewięć lat w Maroku, a dziś prowadzi projekty społeczne i hotel w górach Usambara w Tanzanii. Choć nigdy nie planowała mieć dzieci, Tanzania dała jej ich ponad dwieście. Opowiada o codziennym życiu w Mambo i o tym, jak zwykłe gesty wdzięczności czy dziecięca determinacja potrafią przewartościować całe życie.

Czy wieloletnie doświadczenia z Maroka i Marrakeszu przygotowały cię – albo wręcz przeciwnie – do mieszkania w Tanzanii?

Tak, choć trzeba pamiętać, że Afryka to nie jeden kraj, tylko pięćdziesiąt cztery bardzo różne państwa: inne kultury, religie, temperamenty. Jeśli w Europie, na tak małym kontynencie, różnice są ogromne, to tym bardziej tutaj. Maroko i Tanzania to zupełnie odmienne światy: w Maroku dominuje islam i tradycja arabsko-berberyjska, w Tanzanii mamy pół na pół chrześcijan i muzułmanów, a wpływy kulturowe przyszły raczej z Omanu, Jemenu czy Indii.

To wszystko przekłada się na sposób bycia ludzi. Dla mnie najważniejszą lekcją z Maroka było odkrycie, że „ludzie mają czas, a nie zegarki”. Spóźnienie nawet o godzinę nie oznacza braku szacunku, to po prostu część codzienności. To doświadczenie bardzo pomogło mi w Tanzanii, bo nie miałam problemu, żeby wejść w ten rytm życia.

Dagmara Ikiert z kobietami w Tanzanii
[c] Dagmara Ikiert

Ale temperamenty, jak mówisz, były zupełnie inne.

Tak, Marokańczycy są głośni, ekspresyjni, kochają dyskusje i gestykulację. W Tanzanii ludzie są spokojni, uprzejmi, mówią cicho i nie okazują emocji tak intensywnie. Po dziewięciu latach w Maroku musiałam nauczyć się innej dynamiki funkcjonowania. Na początku wszyscy dziwili się mojej głośności, więc musiałam sama siebie trochę „okiełznać”.

Jest jednak coś wspólnego, co bardzo ułatwia życie w różnych krajach afrykańskich – wspólnotowość. Nie ma tej europejskiej bariery indywidualizmu, zastanawiania się „czy wypada”. W Maroku nauczyłam się, że relacje i wzajemna pomoc są podstawą życia. I dzięki temu, kiedy trafiłam do Mambo w Tanzanii, łatwo przyszło mi pytać, prosić o wsparcie, to naprawdę bardzo przyspieszyło proces adaptacji.

Dzieci w Tanzanii, zdjęcie Dagmary Ikiert
[c] Dagmara Ikiert

Wiele osób marzy o życiu w Afryce, ale niewiele faktycznie się odważa. Co było tą „iskrą”?

Zawsze ciągnęło mnie do życia bliżej ludzi, bycia częścią wspólnoty, gdzie tworzy się coś w rodzaju „rodziny”, ale nie w naszym europejskim rozumieniu, tylko szerzej. To poczucie, że możesz na kogoś liczyć i że sam jesteś częścią czegoś większego, bardzo mi odpowiada.

Przeprowadzka do Maroka nie była moim pierwszym kontaktem z Afryką, bo wcześniej pracowałam w Egipcie i Tunezji. Już wtedy wiedziałam, że to jest dla mnie naturalne środowisko. W Tanzanii szukałam miejsca, gdzie mogę naprawdę coś zrobić, zostawić po sobie coś dobrego.

Jednak po doświadczeniach z fundacjami miałam pewność, że nie chcę siedzieć w Europie przed komputerem, wymyślając w Excelu projekty dla ludzi, których nie znam. Widziałam, jak wiele inicjatyw nie trafia tam, gdzie powinno, ponieważ są krótkoterminowe, nastawione na rozliczenia i zyski, a nie na realną zmianę. Ja chciałam inaczej: połączyć działalność, z której mogę się utrzymać, z możliwością pomagania i zostawiania przestrzeni na coś więcej. I akurat w Tanzanii taka szansa się pojawiła.

Jak wygląda Twój poranek w Tanzanii? Co widzisz, co słyszysz, co czujesz, kiedy otwierasz oczy?

Poranki wyglądają różnie, zależy, czy akurat są wakacje szkolne. Kiedy moje adoptowane dzieci wracają z internatu, zaczyna się mały chaos: najpierw do łóżka wskakuje pies, czasem dwa, a mam ich w sumie siedem. Potem dołączają bliźniaczki i to one mnie budzą.

Za oknem słychać życie. Ktoś rąbie drewno do bojlera, żebym miała ciepłą wodę, pasterze schodzą z owcami i kozami na klify, a w weekendy dzieciaki z okolicy wołają moje imię, bo znają mnie ze świetlicy.

W Tanzanii dzień zaczyna się wcześnie, słońce wschodzi koło szóstej, więc ja też wstaję o tej porze. Mój rytuał to poranna kawa w kuchni. Siadam na taborecie obok kucharek i plotkujemy o tym, co się wydarzyło w wiosce, kogo spotkały przy pompie, co nowego usłyszały. Często właśnie wtedy dowiaduję się, że jakieś dziecko potrzebuje wsparcia albo że coś się dzieje w którejś rodzinie. To nasze rozmowy przy kawie są takim najważniejszym momentem dnia.

Jaką kawę pijecie w Mambo?

Mamy swoją kawę, a właściwie jeszcze nie całkiem, bo krzaczki dopiero rosną. Póki co pijemy kawę od sąsiada, który ma malutką plantację dwa kilometry dalej. To nie są wielkie zbiory, może pięćdziesiąt kilo rocznie, ale dla nas starcza w sam raz.

Co ciekawe, sami Tanzańczycy raczej kawy nie piją. Wśród moich dwudziestu pracowników może dwoje lubi kawę, a kobiety często dolewają sobie jej odrobinę… do herbaty. Nie wiem, skąd ten zwyczaj, ale jest dość powszechny.

My kupujemy zielone ziarna, palimy je, mielimy i gotujemy w garnku. Na początku bardzo się buntowałam, nakupowałam włoskich kawiarkek, french pressów i próbowałam wszystkich przekonać, że taka kawa będzie „lepsza” i bardziej powtarzalna. Ale w końcu się poddałam. Kawa gotowana w garnku za każdym razem wychodzi inna, ale też zawsze dobra. 

Miałaś momenty zwątpienia, chęć zostawienia życia w Afryce?

To, że Mambo jest moim miejscem, wiedziałam zawsze. Jestem pewna, że zostanę tu do końca życia. Ale jeśli chodzi o samą działalność – hotel, fundację, projekty – to oczywiście były momenty zawahania.

Paradoksalnie największy kryzys przyszedł wtedy, gdy fundacja zaczęła odnosić sukcesy. Z jednej strony radość, z drugiej pojawiło się poczucie pułapki. Hotel to jedno: zawsze mogę zamknąć, zmienić, przerobić na coś innego. Ale fundacja to dzieci, które na ciebie liczą. Kiedy posyłasz kogoś do szkoły, to nie jest decyzja na chwilę, to zobowiązanie na piętnaście lat.

Kiedy to było?

Wszystko przyspieszyło w 2021 roku, kiedy kilkoro dzieci pracowników wysłałam z własnej kieszeni do prywatnych szkół. Wiedziałam, że świetlica nie wystarczy, a one miały potencjał. Wtedy przypadkiem pojawiła się u nas Lena z Pawłem z „Razem Taniej”. Po powrocie Lena napisała do mnie, że chciałaby zasponsorować edukację dziecku, wrzuciła o tym post, a jej śladem poszła Maja Bohosiewicz. I nagle – mój telefon eksplodował: 60 maili jednego wieczoru od ludzi, którzy chcieli pomóc.

szkoła w Tanzanii Dagmara Ikiert
[c] Dagmara Ikiert

I wtedy się przestraszyłam. Bo to już nie była kwestia znajomych, którym można zaufać. Trzeba było stworzyć formalną organizację, podjąć ogromną odpowiedzialność. A ja miałam w głowie pytanie: co, jeśli coś się nie uda? Co, jeśli sponsorzy się wycofają? Jak spojrzeć w oczy dziecku, które poznało lepszą szkołę, normalne książki i pedagogiczne podejście i powiedzieć mu: „wracasz do klasy, gdzie jest 130 dzieci i gdzie codziennością są kary cielesne”?

To było jedno z tych najbardziej transformujących doświadczeń? 

Najbardziej zmieniły mnie dzieciaki. Ich motywacja i determinacja, i to często u malutkich dzieci. Pamiętam, gdy pierwsza świetlica była w Mtai, siedem kilometrów od Mambo. Dzieciaki z Mambo chodziły tam pieszo półtorej godziny w jedną stronę, w każdą sobotę i niedzielę, tylko po to, żeby uczyć się matematyki, z własnej woli, bez żadnych nagród, po prostu dla wiedzy. Piszą do mnie listy, w których proszą nie o rzeczy materialne, ale o szansę na naukę. 

dzieci w Tanzanii
[c] Dagmara Ikiert

To bardzo przewartościowuje życie. My często utożsamiamy szczęście z domem, samochodem czy wakacjami all-inclusive. A dla tych dzieci największą radością jest sobotni poranek z matematyką. Od tego czasu zaczęłam patrzeć na wszystko inaczej. Każdą wydaną kwotę przeliczam w głowie na podręczniki szkolne. Zanim kupię kawę, czy zapłacę za lakierowanie samochodu, myślę: „to mogłoby być 3, albo 100 książek”. Tanzania uświadomiła mi, jak wiele zbędnych rzeczy nas otacza – i jak bardzo pogoń za nimi tylko nakręca chęć posiadania więcej.

Zawsze wiedziałaś, że będziesz pracować z dziećmi?

To zabawne, bo wszyscy zawsze powtarzali, że absolutnie nie nadaję się do pracy z dziećmi, brak mi cierpliwości, nie mam do tego pociągu. I wciąż uważam, że nie byłabym ani dobrą przedszkolanką, ani wykładowczynią na uniwersytecie w Polsce. Ale tutaj okazało się, że idealnie się dobraliśmy. W tanzańskiej kulturze dzieci często nie mają przestrzeni, żeby się zwierzyć czy porozmawiać o swoich problemach. Rodzice, z powodów kulturowych, raczej unikają trudnych tematów, lepiej siedzieć cicho, robić swoje, cieszyć się tym, co jest.

A ja jestem ich przeciwieństwem, głośna, otwarta, bezpośrednia. I to sprawia, że dzieci chętnie przychodzą, opowiadają, proszą o radę. Dzięki temu nie tylko mamy bliską więź, ale też moje projekty są trafniejsze, bo wiem, gdzie naprawdę tkwią problemy i jak je rozwiązać.

Rozmawiasz z nimi w suahili?

To ogromnie zmieniło moje życie. Kiswahili (tak ten język nazywają jego użytkownicy) uczyłam się głównie z dziećmi na świetlicy, nigdy nie miałam lekcji. To język inny od europejskich, gramatyka na początku przeraża, ale świetnie nadaje się do nauki w praktyce. A Tanzańczycy są cudownymi nauczycielami. Cieszą się, kiedy próbujesz mówić, nie krytykują, nie poprawiają zniecierpliwieni, jak to bywa np. we Francji.

dzieci z tanzanii
[c] Dagmara Ikiert

Na początku notowałam słowa i zdania mówione przez dzieci, potem sprawdzałam w książce, jak budować podobne konstrukcje. I w pewnym momencie nastąpił przełom, zaczęłam naprawdę mówić. To była absolutna zmiana jakości życia. 

Jak Tanzańczycy postrzegają „białą kobietę z Polski”, która zamieszkała w górach i prowadzi projekty edukacyjne?

Na początku pewien dystans był, zwłaszcza że Mambo to w większości społeczność muzułmańska. Ale szybko się przełamał, ponieważ wiedziałam, jak się przywitać, znałam trochę arabski. To od razu otworzyło drzwi.

Ludzie nie mieli wielu doświadczeń z obcokrajowcami, więc byłam dla nich taką czystą kartką. A do tego ewenementem – młoda kobieta, sama, bez męża, żyjąca tak jak oni, a nie w willi z basenem. Więc raczej była to raczej ciekawość niż bariera.

Oczywiście zaskakiwał ich mój brak męża i dzieci. W Tanzanii to wciąż jest oczekiwane. Regularnie próbowano mnie swatać. Na początku słyszałam: „Jeśli nie mąż, to chociaż dziecko, bo bez dzieci nie ma życia”. A potem przyszedł taki piękny moment, moja przyjaciółka i kucharka, Bisura, powiedziała: „Wiesz co, ja już rozumiem, bo ty tych dzieci masz dwieście”. I to było jeszcze zanim adoptowałam Sali, Manaidi i Lidię. To zdanie bardzo mnie wzruszyło.

A jak to się stało, że zostałaś mamą dla dziewczynek z Tanzanii?

Nigdy nie planowałam mieć dzieci. To, że Lidia i bliźniaczki do mnie trafiły, nie było decyzją w stylu: „chcę być mamą”. To były sytuacje, w których po prostu potrzebowały pomocy i nie miały gdzie mieszkać. Zostały ze mną, i z czasem ta relacja naturalnie zaczęła się zmieniać w matczyną. Pierwszy raz poczułam się jak mama po kilku miesiącach, gdy dziewczynki jechały do szkoły. Był taki poranek, kiedy pomyślałam: „Nareszcie trochę spokoju”, a kiedy wsiadły do autokaru, rozpłakałam się. 

Co cię najbardziej zachwyca w Mambo?

Spektakl natury, który nigdy się nie nudzi. Każdego poranka mam dokładnie ten sam zachwyt. Drugą rzeczą, która mnie porusza, jest podejście ludzi do drugiego człowieka. Ta wdzięczność wyrażana w drobnych gestach: ktoś przyniesie fasolę, ktoś dwa awokado, ktoś upieczone ciastko. Często od osób, których prawie nie znam. To piękne, bo tutaj wdzięczność okazuje się czynami, a nie słowami. I to robi na mnie ogromne wrażenie.


„Sisters Factory” – o co chodzi w tym projekcie?

Sisters Factory to projekt dla dziewcząt, które w wieku 13–14 lat kończą edukację, jeśli nie zdadzą egzaminu po siódmej klasie. Wtedy często jedyną perspektywą staje się szybkie małżeństwo I choć rodzice wcale tego nie chcą, to system zamyka tym dziewczynkom drogę.

Chcieliśmy dać więc im fach i niezależność, zapraszając do kursu szycia. Jednak nastolatki nie miały jeszcze nawyków systematyczności, trudno im było odmówić mamie, kiedy kazała iść w pole, zamiast na zajęcia. Z czterdziestu uczestniczek kursu wytrwały więc trzy. Może się wydawać, że mało, ale dla mnie i tak było warto. Niemniej zrozumiałam, że na początku trzeba łączyć młode dziewczyny ze starszymi kobietami, które potrafią być dla nich wsparciem i autorytetem.

Dziwczynka z projektu Sisters Factory uczy się szyć, Tanzania, zjęcie Dagmary Ikiert
[c] Dagmara Ikiert

Dziś Sisters Factory rozwija się jako manufaktura przetworów owocowych. Nasze góry Usambara są wyjątkowe. Rosną tu śliwki, jabłka, gruszki, których nie ma w innych częściach Tanzanii. Chcemy tę unikatowość wykorzystać i stworzyć miejsca pracy dla dziewcząt, które inaczej czekałoby tylko wczesne małżeństwo.

Przyznaję, że projekt rozwija się powoli, bo łączę go z codziennymi obowiązkami – hotelem, świetlicą, programem sponsoringu. Dlatego zaczęłam inaczej organizować pracę hotelu i skupiam się na objazdowych wyjazdach szytych na miarę. Łączę safari w mniej znanych parkach z pobytem u nas i wizytą w projektach, a na koniec proponuję wypoczynek nad oceanem w etycznych, kameralnych miejscach. To daje mi nadzieję, że znajdę więcej przestrzeni, by w pełni poświęcić się Sisters Factory. To plan na najbliższy rok.


„Kenijskie kobiety zwróciły mi życie” – tak o swojej drodze mówi Maja Kotala, projektantka mody, która zamieniła paryskie wybiegi na afrykańskie wioski. Przeczytaj wywiad z Mają, w którym opowiada o odwadze, błędach i naukach wyniesionych z podróży, o domach rozsianych na trzech kontynentach i o tym, jak kobiety w Kenii uczą ją, czym naprawdę jest siła i wolność.


Jak odpoczywasz?

Kiedy jestem fizycznie zmęczona, wtedy uciekam na dwa, trzy dni nad ocean albo marzę, żeby po prostu zamknąć się w domu z książką. Nie mam jednak poczucia, że muszę raz w roku „uciec na wakacje”, żeby odreagować. Nie mam od czego uciekać, bo naprawdę odnajduję się w tym życiu. Daje mi ono i stres i trud, ale przede wszystkim ogromną satysfakcję. 

Hotel w Tanzanii Dagmara Ikiert ekoturystyka
[c] Dagmara Ikiert

Jakie marzenie jeszcze czeka na spełnienie w Tanzanii?

Rozwój manufaktury to moje duże marzenie. Chciałabym stworzyć ekologiczny zakład, w którym kobiety mogłyby znaleźć pracę i pokazać dziewczynkom z naszych projektów, że nauka i zdobyte umiejętności naprawdę otwierają nowe możliwości. To byłby impuls do działania i dla nich, i dla całej społeczności.

Drugim wielkim marzeniem jest własna szkoła, żeby nie trzeba było już wysyłać dzieci na sponsoring do prywatnych placówek, tylko dać im edukację na miejscu. To marzenie jest już bardzo blisko realizacji. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, w przyszłym roku ruszy budowa.


Jak pomóc?

Dagmara prowadzi fundację, świetlicę, program sponsoringu edukacji oraz Sisters Factory. Jeśli chcesz wesprzeć jej inicjatywy, zasponsorować edukację dziecku, pomóc w projektach dla dziewcząt, czy po prostu dołożyć cegiełkę do świetlicy – zajrzyj na stronę: https://uvifoundation.com/


Dagmara Ikiert – pochodząca z Krakowa, 37 letnia absolwentka studiów bliskowschodnich UJ i Uniwersytetu Bordeaux, od lat związała swoje życie z Afryką, najpierw przez 9 lat z Marokiem, a od 2019 roku z Tanzanią. Na co dzień prowadzi Uvi House & Restaurant w górach Usambara oraz organizuje szyte na miarę wyjazdy do Tanzanii. Jest pomysłodawczynią oraz koordynatorką działań edukacyjnych fundacji Uvi Foundation for Education. www.uvifoundation.com 

Dagmara Ikiert Tanzania

Mama trzech wyjątkowych, tanzańskich dziewczynek a także siedmiu psich adopciaków, feministka, businesswoman, aktywistka na rzecz świadomej i odpowiedzialnej pomocy. Wierzy, że wspieranie edukacji to nie pomoc charytatywna, a wdrażanie podstawowego prawa każdego dziecka. 


Przeczytaj również:

Hanna Sieja-Skrzypulec

Literaturoznawczyni, copywriterka i instruktorka pisania. Autorka „Twórczego pisania na gruncie polskim”, scenariuszy filmowych oraz artykułów poświęconych kreatywności. Kocha mikropodróże, szwendanie się po miastach oraz wędrówki przez pola i lasy. Lepiej nie pytać jej o drogę.

Instagram

Szukasz konkretnego miejsca?