Odwiedziłaś ponad sto krajów, to może podróżniczy quiz na początek?
No to zaczynajmy.
Kraj, w którym zjadłaś coś najdziwniejszego.
Kajmany. Uwielbiam próbować nietypowych rzeczy, nawet jeśli mogą mi nie smakować. Najbardziej niezwykłe było mięso żółwia, które jadłam w 2018 roku.
Na świecie żółwie są zwykle pod ochroną, ale na Kajmanach jest ich tak wiele, że mówi się nawet o „Wyspach Żółwich”. Działa tam centrum rozmnażania, które dostarcza mięso do restauracji. Gdy o tym usłyszałam, pomyślałam: „Muszę spróbować!”.

Jak smakuje żółw?
Pierwszy raz spróbowałam go w eleganckiej restauracji nad morzem. Podano mi ogromny nóż, prawie maczetę i przez chwilę zastanawiałam się, czy mam tego żółwia sama upolować (śmiech). Stek był jednak tak przyprawiony, że nie czułam smaku mięsa.
Następnego dnia, w budce przy plaży, zamówiłam gulasz z żółwia. Tym razem smak był wyraźny, przypominał wątróbkę, był ciężki i krwisty. Wtedy zrozumiałam, że w tamtej restauracji przyprawy miały go po prostu ukryć.
Żółw zdecydowanie trafia na szczyt mojej listy dań nietypowych, choć jadłam też świerszcze czy świnki morskie. W Peru, Ekwadorze czy Boliwii to absolutny mainstream, ale Europejczyków potrafi zaskoczyć. Natomiast w Chinach, wiem to bardzo kontrowersyjne, chciałam spróbować mięsa psiego.
Udało się?
To był dla mnie duży temat, bo jestem ogromną psiarą. Mam psa i naprawdę długo musiałam się przestawiać w głowie, że pies na talerzu to nie mój pies. W Szanghaju szybko jednak okazało się, że psie mięso nie jest łatwo dostępne. Aby go spróbować, trzeba jechać na prowincję, a ja wtedy nie miałam takiej możliwości.

A gdyby trafiła się okazja, zdecydujesz się?
Nie wiem. Pewnie mocno bym to rozważyła, bo choć z jednej strony to ogromna bariera mentalna, to z drugiej jestem ciekawa. Długo zajęło mi, żeby pomyśleć: jaka właściwie jest różnica między zjedzeniem świni a psa? To, że ja zostałam nauczona, że świnia jest do jedzenia, a pies do kochania, nie oznacza, że tak funkcjonuje reszta świata. Musiałam więc trochę „zaktualizować software” w głowie, żeby w ogóle dopuścić taką myśl. To przekraczanie granic.
To skoro już mowa o zmianie software’u, który kraj okazał się zupełnie inny niż twoje oczekiwania?
Podam dwa przykłady. Pozytywnie zaskoczyła mnie Mongolia. Wcześniej kojarzyła mi się tylko z Czyngis-chanem, a po pobycie w Buriacji wyobrażałam sobie „Buriację 2.0”. Tymczasem to zupełnie inny świat, nie Rosja, nie Chiny, nie Kazachstan, tylko taka „wyspa na lądzie”.
Gdzie leży Buriacja?
Buriacja, oficjalnie Republika Buriacji, to podmiot Federacji Rosyjskiej położony w południowej Syberii, graniczący od południa z Mongolią, a od północy i zachodu otaczający wschodnie i południowe brzegi Jeziora Bajkał – najgłębszego jeziora świata. Stolicą regionu jest Ułan-Ude. Buriacja jest zamieszkana zarówno przez Rosjan, jak i rdzennych Buriatów, naród mongolski posiadający własny język i tradycję, a jej krajobraz obejmuje stepy, tajgę i góry, w tym Sajany Wschodnie. Region wyróżnia się bogatym dziedzictwem kulturowym, w którym ważną rolę odgrywają buddyzm i szamanizm, oraz znaczeniem przyrodniczym związanym z unikalnym ekosystemem Bajkału.
To najrzadziej zaludniony z niepodległych krajów na świecie (bo oczywiście najrzadziej zaludniona jest Grenlandia), a stolica, Ułan Bator, ma rekordowe amplitudy temperatur, i to naprawdę czuć. Język mongolski jest absolutnie wyjątkowy. Byłam tam w 2015 roku, kiedy oficjalnym alfabetem była cyrylica. Mogłam więc wszystko przeczytać, ale nic nie zrozumiałam. Poprosiliśmy przewodniczkę, żeby policzyła do dziesięciu, i już przy trójce się zgubiłam.
To naprawdę wyjątkowe miejsce. Kiedy dużo się podróżuje, trudno uniknąć porównań, jedno miejsce zaczyna przypominać drugie. A tam po raz pierwszy od dawna poczułam autentyczne zachwycenie. Dlatego chętnie tam wrócę i każdemu polecam.
Mongolia przywraca swoje historyczne pismo
Tradycyjne pismo mongolskie, wywodzące się ze staroujgurskiego, to pionowe pismo używane od XIII wieku. W Mongolii zostało zastąpione przez cyrylicę w połowie XX wieku, ale nigdy całkowicie nie wyszło z użycia, wciąż jest nauczane w szkołach jako drugie pismo. W 2020 r. władze Mongolii ogłosiły, że od 2025 r. będzie ono stosowane równolegle z cyrylicą w dokumentach państwowych i administracji.
A drugi przykład?
Rozczarowanie Malediwami. W głowie mamy pocztówki: turkusowa woda, domki na palach, a w rzeczywistości to trudne miejsce do życia. Nie ma słodkiej wody, korzysta się tylko z deszczówki albo odsalania. Nic tam nie rośnie poza kokosami i kilkoma ananasami, a atole są maleńkie. Ja nie nurkuję, więc odpadła mi główna atrakcja.
A czy Ty zachwycisz się Malediwami?
Najciekawsze wydało mi się Malé, stolica w niczym nieprzypominająca rajskich wyobrażeń. Wyspa dwa na trzy kilometry, zabudowana do granic atolu. Jedna dwupasmowa arteria i gęsta sieć uliczek pełnych samochodów, motorów, rowerów, ludzi, a nawet krów, totalny chaos. Do tego dochodzi radykalny islam. Tymczasem w resortach panuje zupełnie inny świat: bikini, alkohol, zachodni styl życia.
Do którego kraju wróciłabyś tylko dla jednego smaku albo zapachu?
Zdecydowanie do Korei Południowej. To chyba moja ulubiona kuchnia na świecie! Mogłabym jeść ją codziennie, uwielbiam jej ostrość, sosy, kimchi… jestem w stanie zjeść nawet surową ośmiornicę. Do tego dochodzi forma wspólnego gotowania i możliwość samodzielnego grillowania mięsa w restauracji.
To w Korei Południowej ludzie najbardziej zaskoczyli cię swoją gościnnością?
Z największą gościnnością spotkałam się jednak na Kaukazie, w Armenii i Gruzji to wręcz punkt honoru. Momentami do przesady. Zdarzało się, że biedni ludzie witali mnie zastawionym stołem, a raz gospodarz pożyczył pieniądze od mojego męża, by dokupić alkohol. Mimo to ta serdeczność jest niezwykła i bardzo bliska naszej, polskiej.
Zaskoczyły mnie też Wyspy Owcze. Farerzy potrafią zaprosić do domu nowo poznaną osobę na kawę i ciasto i wśród narodów nordyckich jest to ewenement. Duńczyk, Szwed czy Norweg raczej nigdy by się na to nie zdobyli; u nich zaproszenie do domu to przywilej, na który trzeba sobie zasłużyć.
Farerzy okazują miłość przez jedzenie, jak Polacy. Częstują, chociażby kanapką z rabarbarem albo kawałkiem baraniny. I podobnie jak u nas, jeśli ktoś odmówi jedzenia, może to zostać odebrane jako obraza. Dlatego mówię, że Wyspy Owcze to prawdziwa „wyspa gościnności” w chłodnym nordyckim świecie.
Największa podróżnicza wpadka.
Oj, aż głupio się przyznać… To było na wyspie Jersey. Nawigator podał nam błędny adres naszego noclegu. Podjechaliśmy pod piękną willę, rozładowaliśmy samochód, zaczęliśmy wnosić bagaże. Nagle pojawiła się pani, chyba majordomus, bo całość wyglądała jak posiadłość Carringtonów z „Dynastii”, pytająca, kim jesteśmy. Tłumaczymy, że mamy tu nocleg, a ona zdziwiona. Dopiero wtedy sprawdziliśmy rezerwację i okazało się, że GPS wyprowadził nas w pole. Rozgościliśmy się w cudzej, prywatnej posiadłości.
A w jakim miejscu pogoda całkowicie pokrzyżowała ci plany?
Oczywiście na Wyspach Owczych i to nie raz! Pamiętam 2012 rok, dwa dni próbowałam dolecieć. Samolot odbijał w różne strony, bo warunki nie pozwalały na lądowanie. Najpierw wylądowaliśmy w szkockim Aberdeen, potem w Haugesundzie w Norwegii. Trochę przy okazji pozwiedzałam świat z Atlantic Airways (śmiech). Obok mnie siedział trener reprezentacji Wysp, Lars Olsen, wściekły, że spóźni się na konferencję, i jeszcze obrażony, że go nie rozpoznałam. Była też pani z duńskiego Ministerstwa Zdrowia, która miała lecieć tylko na jeden dzień, nie mogła uwierzyć, jak trudno tu dotrzeć.
Gdzie leżą Wyspy Owcze?
Wyspy Owcze to autonomiczne terytorium zależne Danii, położone na północnym Atlantyku, mniej więcej w połowie drogi między Islandią, Norwegią a Szkocją. Archipelag składa się z 18 głównych wysp o górzystym i surowym krajobrazie, otoczonych licznymi fiordami i stromymi klifami. Stolicą Wysp Owczych jest Thorshavn. Region charakteryzuje się subarktycznym, oceanicznym klimatem oraz gospodarką opartą głównie na rybołówstwie i hodowli owiec, od których archipelag wziął swoją nazwę.
Innym razem wspinałam się z ówczesnym chłopakiem na najwyższy szczyt, Slættaratindur. Nienawidzę chodzić po górach, więc to było dla mnie spore poświęcenie. A kiedy w końcu dotarliśmy na górę zeszła chmura i nie było nic widać. Obraziłam się na Slættaratindur i obiecałam, że już tam nie wejdę. I słowa dotrzymałam.

To wysoki szczyt?
Ma 880 metrów, ale wspinaczka zaczyna się mniej więcej od połowy. Można podjechać samochodem, zostawić go i dopiero wtedy czeka cię właściwe wejście.
W którym kraju poczułaś się jak w filmie?
W Hongkongu, od razu skojarzył mi się z Blade Runnerem. Byłam tam w listopadzie 2019 roku, tuż po studenckich strajkach. Miasto miało chwilami dystopijny klimat: zniszczone sygnalizacje, powyrywane kable. Nie mieszkaliśmy w samym centrum, tylko po drugiej stronie, w Kowloon – i to właśnie tam wieczorna atmosfera neonów i tłumów była dla mnie kwintesencją Blade Runnera.
Drugie takie filmowe przeżycie to mój pierwszy wyjazd do Stanów w 2000 roku. Polska wyglądała wtedy zupełnie inaczej, więc wszystko wydawało mi się znajome z ekranów, ale jednocześnie nieprawdopodobne. Odwiedziliśmy zachodnie wybrzeże, Kalifornię, Arizonę, Nevadę. Było Las Vegas, Los Angeles, Wielki Kanion… Wszystko robiło ogromne wrażenie.
Które miejsce nauczyło cię czegoś, czego w ogóle się nie spodziewałaś?
Pod względem praktycznym, Wyspy Owcze. To one nauczyły mnie farerskiego. Gdybym usłyszała o tym jako nastolatka, uznałabym to za absurd, bo to trochę jak cudzoziemiec, który nagle uczy się kaszubskiego. Dziś nawet tłumaczę z tego mikrojęzyka.
Nauczyłam się też gotować lokalne potrawy. Serwuję turystom owcze głowy czy mięso wieloryba i opowiadam o nich z dumą. Nawet rozbrajanie tej głowy opanowałam już z wprawą chirurga.

A jeśli spojrzeć poza to, co praktyczne?
Afryka. Na tym kontynencie każdy Europejczyk nagle docenia podstawy: dostęp do wody, prądu, toalety, bezpieczeństwo sanitarne. I to nawet w krajach, w których byłam, czyli w Kenii, Tanzanii, RPA czy Mozambiku. A to przecież nie są te „najtrudniejsze” rejony.

Natomiast jednym z miejsc, które szczególnie mnie w Afryce zauroczyło, była Wyspa Świętego Tomasza i Książęca na równiku, w Zatoce Gwinejskiej. To dwie większe wyspy i kilka maleńkich, razem tworzą niepodległe państwo, dawną kolonię portugalską.
Jest bezpiecznie, egzotycznie, ludzie są niezwykle mili, a przy tym widać ślady europejskiej kultury. Mało kto w ogóle o tym miejscu słyszał, a można tam łatwo dolecieć z Europy: z Lizbony bezpośrednio albo przez Akrę w Ghanie. To świetny kierunek, nawet dla osób podróżujących solo.

Dzięki za tę błyskawiczną podróż dookoła świata! A teraz wróćmy na chwilę na miejsce szczególnie ci bliskie, Wyspy Owcze. Czy to prawda, że tam codziennie jest piątek?
Chciałabym! Dla mnie tak, bo pracując w turystyce w sezonie, właściwie nie mam weekendów, każdy dzień wygląda jak piątek, czyli jest pracujący. Ale w praktyce to pogoda wyznacza rytm życia. To ona decyduje, czy samoloty wystartują, promy odpłyną, czy w ogóle można wyjść z domu. Uczy pokory i odpuszczania.
Wiadomo, że bywają też momenty frustracji. Kilka lat temu lecieliśmy z mężem na urlop na Maderę i samolot odwołano przez boczny wiatr. Wystartowaliśmy dopiero dzień później, a cała siatka lotów posypała się jak domek z kart. Na szczęście wtedy to eSky przyszedł nam z pomocą.
Jak się żyje w takim miejscu?
Najważniejsze to mieć zajęcie. Jeśli ktoś usiądzie w fotelu i pół dnia będzie patrzył przez okno, to łatwo wpaść w melancholię. Ale kiedy pracujesz, idziesz na siłownię, bierzesz dodatkowe godziny w pracy, czy po prostu masz coś do zrobienia, nie ma na to czasu.
Na co dzień moje życie na Owczych nie wydaje się aż tak trudne, mierzę się z tym samym, co w Polsce: zakupy, sprzątanie, tankowanie auta, dzieci. Wtedy nie zastanawiam się, czy pada, czy jest mgła.

Ale dopiero kiedy spojrzę na to z perspektywy, jak teraz, będąc w Urugwaju, widzę różnicę. Tutaj mogę zrobić zakupy online z dostawą do domu, zadzwonić po hydraulika i mieć go za godzinę. Na Wyspach Owczych w moim miasteczku jest jeden hydraulik i jeden elektryk, obaj zajęci na tygodnie albo miesiące. Jeśli sam czegoś nie potrafisz, musisz czekać. Podobnie z opieką zdrowotną, niektórzy specjaliści przylatują tutaj raz albo dwa do roku.
Jakim typom podróżników spodobają się Wyspy Owcze?
To kierunek dla twardzieli, ludzi, którzy nie boją się wiatru i deszczu. Spodoba się tym, którzy lubią trekking, zarówno górski, jak i łagodniejsze szlaki. Fotografowie też będą zachwyceni, pogoda zmienia się błyskawicznie, chmury suną po niebie i w kilka minut krajobraz wygląda zupełnie inaczej. Złote godziny są tu wyjątkowo piękne.
To raj dla miłośników ptaków. Maskonur jest rozpoznawalnym symbolem Wysp, choć tak naprawdę narodowym ptakiem Islandii. Farerzy mają swojego bohatera – ostrygojada, choć poza Wyspami prawie nikt go nie kojarzy. Jego powrót w marcu zwiastuje wiosnę.
No i wreszcie, to świetne miejsce dla osób ciekawych życia w małych, wyspiarskich społecznościach, w trudnych warunkach klimatycznych.
A jak to było z tymi owcami?
Owce na Owcze przywieźli irlandzcy mnisi, pierwsi osadnicy. Zastali gołe, skaliste wyspy, porośnięte mchem i torfem. Często się zastanawiam, jak oni tu wytrzymywali i dlaczego nie uciekali. Trzeba było ogromnego hartu ducha albo szaleństwa, by zaczynać życie od zera na takich skałach. W końcu sami się zorientowali, że wiele tu nie wymyślą i wybyli. Prawdziwe osadnictwo zaczęło się dopiero wraz z banitami z Norwegii. Islandczycy do dziś żartują, że na Owczych zostali słabi i chorzy, a silni i zdrowi popłynęli dalej – na Islandię i mocno tym stwierdzeniem Farerów drażnią.
Faktycznie owiec jest tu więcej niż ludzi, około 70 tysięcy wobec 55 tysięcy mieszkańców. A jednak to i tak za mało, by zaspokoić potrzeby mieszkańców. W sklepach farerskiej baraniny się nie znajdzie, a po mięso trzeba jechać do znajomego farmera.
Jak to się zaczęło, życie na Wyspach Owczych?
Na Wyspy trafiłam w 2008 roku, kiedy dostałam stypendium w Tórshavn na badania o lokalnych muzułmanach. Spędziłam tam miesiąc, jeżdżąc autostopem, bo komunikacja prawie nie działała, a ja nie miałam wówczas prawa jazdy. Farerzy chętnie mnie podwozili, traktując to jako atrakcję. Badania też nie były łatwe. Muzułmanów jest tam niewielu, ale dzięki mediom społecznościowym udało mi się dotrzeć do 21 osób i przeprowadzić ankiety.

Wiedziałam jednak, że chcę mieszkać za granicą na stałe, więc po studiach wyjechałam już do Kopenhagi. Tam poznałam mojego męża, Rosjanina, który właśnie kupił dom na Owczych. Decyzja zapadła: przenosimy się. Dla mnie ważne było też zdobycie obywatelstwa duńskiego, bo bez paszportu po każdym wyjeździe musiałabym od nowa ubiegać się o pozwolenie na pobyt.

A w Urugwaju?
To przez pasję piłkarską męża. Od dziecka kibicował urugwajskiej kadrze, niby mały kraj, a piłkarski gigant. To tutaj rozegrano pierwszy mundial w 1930 roku i to Urugwaj go wygrał, a w 1950 roku wydarzyło się słynne Maracanazo, gdy pokonali Brazylię na jej własnym stadionie.

W 2012 roku przyjechałam tu po raz pierwszy. Wtedy ten kraj był dla mnie rozczarowaniem, pewnie dlatego, że mąż tak go wychwalał. Przełom nastąpił dwa lata później, gdy z powodu swoich zainteresowań zagrał w reklamie lokalnej karty płatniczej. Ekipa filmowa przyleciała specjalnie na Wyspy Owcze, żeby nagrać kibica, który z odległych klifów Północy śledzi każdy mecz Urugwaju. Spot (możesz go zobaczyć 👉tutaj) stał się hitem i oprócz tego, że zdobył nagrody, wywołał w Urugwaju prawdziwą „Ivanomanię”. Dzięki temu poznaliśmy mnóstwo ludzi i zaczęliśmy tu wracać coraz częściej, na mecze, śluby, różne wydarzenia. W 2016 kupiliśmy mieszkanie w Montevideo i od tego czasu spędzamy tu zimy.
O wyborze Urugwaju jako miejsca do życia zdecydowały dwa czynniki: wojna w Ukrainie i ciąża. Wiedzieliśmy, że w Urugwaju działa prawo ziemi – dzieci urodzone tutaj automatycznie dostają obywatelstwo. Nasza starsza córka stała się więc „kotwicą”, dzięki której oboje uzyskaliśmy stały pobyt. Rok później urodziła się druga i dziś mamy w domu dwie obywatelki Urugwaju. Dziewczynki mają więc trzy paszporty. Na razie dzielimy życie między Wyspy Owcze a Urugwaj.

Życie na dwóch krańcach świata przynosi więcej równowagi, czy zmęczenia?
Zdecydowanie zmęczenia, głównie przez podróże. W tym roku lot z Montevideo na Owcze zajął nam 30 godzin, a z pięciu nadanych w Urugwaju bagaży nie doleciał ani jeden, bingo! (śmiech). Do tego jet lag, zmiana klimatu, inne ubrania, to wszystko wyczerpuje. Ale samo życie na miejscu przychodzi mi łatwo. W kwietniu wróciliśmy na Owcze i już pierwszego dnia miałam wrażenie, że nie było mnie tydzień, a nie kilka miesięcy.
Co cię zafascynowało w języku farerskim i co sprawiło, że zdecydowałaś się tłumaczyć książkę?
Koleżanka, która prowadzi wydawnictwo, spytała, czy przetłumaczę powieść. Obawiałam się starofarerszczyzny, ale to była współczesna literatura young adult, więc wiedziałam, że dam radę. A potem pojawiły się kolejne propozycje, m.in. bajki Bárðura Oskarssona, proste, pięknie ilustrowane historie, zupełnie inne od tego, co zwykle widzimy w Polsce. Oszczędne w słowa, ale bogate w emocje.
Fascynuje mnie, że choć farerski jest mały, nie jest zagrożony, dla 95% mieszkańców to język ojczysty. Dlatego musiałam się go nauczyć. Duński, choć urzędowy, ma na Wyspach łatkę języka kolonizatora. Nawet Duńczycy mieszkający tam na stałe oswajają się z farerskim: Farerzy mówią do nich po swojemu, a oni odpowiadają po duńsku.
Jak Farerzy patrzą dziś na relacje z Danią? Czy można je w ogóle porównywać do sytuacji Grenlandii?
Relacje farersko-duńskie są na pewno lepsze. W przypadku Grenlandii Duńczycy okazali się dużo bardziej brutalni, kompletnie nie szanując tamtejszych tradycji czy stylu życia. Relacje Danii z Wyspami Owczymi wyglądają lepiej, głównie dlatego, że Farerom kulturowo bliżej do Duńczyków. Oczywiście na Wyspach Owczych też były trudne momenty. Duńczycy zepchnęli farerski niemal do roli narzecza. Przetrwał tylko dzięki temu, że Farerzy są urodzonymi gawędziarzami: lubią śpiewać, opowiadać historie, spotykać się i plotkować. Dopiero Ulricus Venceslaus Hammershaimb ujednolicił formę pisaną.

Dziś Farerzy są bardzo dumni ze swojego języka i bronią go przed zapożyczeniami. Zamiast wprowadzać anglicyzmy czy danizmy, wolą tworzyć własne słowa. Dobrym przykładem jest komputer, w większości języków to „computer” czy „komputer”, a na Wyspach Owczych mówi się telda.
Nazwa Wysp po polsku odwzorowuje oryginał wyjątkowo wiernie. Føroyar oznacza dokładnie „Wyspy Owcze”. W innych językach nazwa została po prostu zaadaptowana: Faroe Islands (angielski), Færøerne (duński), Islas Feroe (hiszpański). A w języku polskim mamy idealne tłumaczenie: Wyspy Owcze.
Jak bardzo różni się Kinga mówiąca po polsku od tej mówiącej po farersku, duńsku czy hiszpańsku?
Język naprawdę wpływa na osobowość, to wiemy z badań. Najbardziej czuję się sobą, mówiąc po polsku. Kocham ten język, czytam w nim z największą przyjemnością (w przeciwieństwie do duńskiego) i staram się przekazać go dzieciom.
Angielski daje mi optymizm i taki „keep smiling”. Po rosyjsku, jak twierdzi mąż, jestem poważniejsza niż zwykle. Po farersku najłatwiej rozmawia mi się o codziennych drobiazgach, bo tego języka nauczyłam się przecież w praktyce.
Hiszpański to moja pięta achillesowa, znam go najsłabiej i męczy mnie nauka. Potrafię odpowiedzieć na zadane pytania, ale nie inicjuję rozmów, więc w oczach Urugwajczyków mogę wyglądać na małomówną i nieśmiałą.
Twój przewodnik po Wyspach Owczych zdobył Magellana. Dlaczego warto po niego sięgnąć?
To najobszerniejsza publikacja o Wyspach w jakimkolwiek języku, bardziej szczegółowa niż Lonely Planet czy Bradt. Pisałam go z czwórką kolegów, wykonaliśmy ogrom pracy i nieskromnie powiem, że nagroda mnie nie dziwi. Teraz przygotowujemy drugie, zaktualizowane wydanie, które ukaże się pod koniec tego roku albo na początku przyszłego. A czytelnikom polecam też moją autorską książkę Wyspy Bardzo Owcze. Gawęda północno-atlantycka – to bardziej osobista perspektywa, historie z życia Polki, która naprawdę mieszkała na Wyspach.

Co sprawia, że wciąż tam wracasz?
Dwie rzeczy. Po pierwsze, Wyspy Owcze to prawdziwy mikrokosmos. Mieszka tam około 55 tysięcy ludzi, mniej więcej tyle, co w Świdniku, a funkcjonują jak niemal niepodległy kraj. Mają parlament, drużyny narodowe, orkiestrę symfoniczną, świetną infrastrukturę. Cały czas coś się dzieje: festiwale, zawody, spotkania. To miejsce z niesamowitą energią, wysoką wibracją, inspirujące. Na mnie działa nawet twórczo. W ostatnim sezonie, przy dwójce małych dzieci, namalowałam tam sześć obrazów.
Po drugie, przyroda. Jest dosłownie na wyciągnięcie ręki, wystarczy otworzyć drzwi, by zobaczyć majestatyczną górę. Ale to nie tylko widoki. Natura na Wyspach wciąż przypomina, kto tu rządzi. W dużym mieście można mieć złudzenie, że człowiek podporządkował sobie świat: drogi, mosty, budynki, system społeczny. Na Owczych wiem, że Matka Natura może zmieść mnie z planszy w pięć sekund, jednym szkwałem, osuwiskiem czy podmuchem wiatru zrzucającym z klifu. Ta świadomość, ta cienka granica, uczy ogromnej pokory.
Kinga Antonina Eysturland (ur. 1985) – pochodząca z Gdańska pisarka, tłumaczka i dziennikarka, absolwentka skandynawistyki na Uniwersytecie Gdańskim oraz eskimologii na Uniwersytecie Kopenhaskim. Felietonistka portalu „Polki na Obczyźnie” i magazynu „Zew Północy”. Wielokrotna prelegentka festiwalu Nordic Talking i laureatka konkursów literackich. Od 15 lat popularyzuje kulturę farerską w Polsce, jednocześnie promując Polskę w Danii i na Wyspach Owczych. Jest autorką pierwszego w historii tłumaczenia literackiego z języka farerskiego na polski – książki Rakel Helmsdal Dziewczyna, która wiosłowała w stronę tęczy (wyd. Dziwny Pomysł, 2022), a także bajek dla dzieci Bárðura Oskarssona (wyd. No Bell, 2023-2024). Autorka książek poświęconych tematyce nordyckiej oraz obszernego przewodnika turystyczno-kulturowego po Wyspach Owczych, który zdobył Nagrodę Magellana w 2022 roku.

Współtwórczyni podcastu „Wyspy Owcze bez tajemnic” i regularna gościni w audycjach radiowych oraz podcastach. Poliglotka biegle posługująca się pięcioma językami obcymi (farerskim, duńskim, angielskim, hiszpańskim i rosyjskim), wieloletnia członkini Klubu Hiperpoliglotów HYPIA. Wystąpiła w filmie Kuby Witka Sztuka przetrwania na Wyspach Owczych (2018) oraz pełniła rolę konsultantki merytorycznej w polskich projektach filmowych i literackich związanych z tematyką nordycką. Aktualnie pracuje nad pierwszym w historii słownikiem polsko – farerskim.